Mamo utraconego dziecka nienarodzonego
Mamo nienarodzonego dziecka utraconego.
Poroniłaś.
Może to stało się dwadzieścia albo dziesięć lat temu, może wczoraj. Może boli, może nie. Niejedną boli i samo to słowo rozrywa, szarpie, czasem już tylko drażni. Zauważam, że to słowo nie jest traumatyczne tylko z powodu przypominania o tym, co się wydarzyło. To słowo sugeruje, że coś zrobiłaś. Że to Ty poroniłaś, nie że Ci to się wydarzyło. A jeśli jest czyn, to jest odpowiedzialność...
Czułam tę odpowiedzialność, czułam to brzemię, że coś zrobiłam nie tak. Czegoś nie dopilnowałam. Może jadłam za mało warzyw? Albo nie doleczyłam jakiejś tam infekcji, czającej się gdzieś w moich czeluściach? Może jakiś ząb miał dziurkę niewidzialna a wysyłającą bakterie. A może podniosłam coś ciężkiegi, może zrobiłam zbyt intensywny trening, nie łykałam foliku...
Stop.
Przechodziłaś przez to?
Może usłyszałaś, że to selekcja naturalna, że nie ma nad czym rozpaczać, że przecież ciocia Lucynka, kuzynka Basia i koleżanka spod piątki też poroniły. Trzeba wziąć się w garść, próbować dalej, to się zdarza, musisz być silna i robić kolejne dziecko.
Czując rozpacz, bezsilność, smutek, złość nie mogłaś sobie na nie pozwolić. Dołączył wstyd. Wstyd, że to zrobiłaś, choć przecież nic nie zrobiłaś, to Tobie, Wam się zrobiło. Straciłaś dziecko. Odmówiono Ci prawa do żałoby, wpędzono w poczucie, że coś z Tobą nie tak, jeśli chcesz to przeżywać. Masz zapomnieć. Nie ma i nie było. Wstyd rósł, że jesteś taka wrażliwa, że przecież faktycznie nie ma o co robić wielkiego halo, ósmy tydzień albo dziesiąty, przecież to nawet jeszcze dziecko nie było. Dla Ciebie było, ale racjonalizujesz, słuchasz zimnych komentarzy albo takich, które w zamyśle mówiącego mają Cię wzmocnić.
Przeszłam tę drogę. Były to długie, wyboiste lata, droga była kręta, a na niej doły nieskończone, wypełnione lepką czernią. Próby godzenia się z rzeczywistością, upychania w podświadomość, zagłuszania, zapominania, rozdrapywania. Cały czas była ucieczka od bólu. Tyle że jeśli zaprzeczamy jednej swojej emocji, nie jesteśmy w stanie odczuwać żadnej innej w pełni. Przyszedł w końcu czas, gdy wyszło słońce. Najpierw malutki promyczek, który powiedział: kochaj.
Nie rozumiałam. Byłam na drodze uczenia się kochania siebie i okazało się, że ukochać trzeba jeszcze Dzidzi. Ale by kochać, trzeba się otworzyć. Gdy się otworzysz, poczujesz ból. Poczułam go. Mimo że wydawało się, że to już tyle lat i że już przepracowane. Otwierając się na miłość zrobiłam miejsce bólowi. Wybrzmiał. Miłość została. Dziś gadam z Dzidzi. Mowię, że kocham, że tęsknię i że jestem. Zamykając się na smutek, złość, żal zabroniłam sobie ją kochać. Bałam się, że kochając, nie wytrzymam tej straty. Zabrałam sobie możliwość kochania, które jest jedynym sposobem na uzdrowienie. Dopuszczając ból i strach, zrobiło się miejsce na miłość. Teraz moje wewnętrzne dziecko bawi się z Dzidzi, a ja tulę obie, bo jakoś wiem wewnętrznie, że Dzidzi jest dziewczynką. Jest, nie była. Bo dzięki mojej miłości żyje, nie odmawiam jej istnienia, mimo iż odmówiono jej doświadczenia świata poza, tymi tygodniami we mnie. Byłam jej światem, więc chcę nim pozostać.
Kochana Mamo, jeśli potrzebujesz tego, spróbuj pokochać swoje Dzidzi, Swojego Aniołka, Maleństwo.
Przejście żałoby, która jest oplakaniem marzeń i nadziei i otwarcie się na miłość wymaga odwagi, ale efekt jest zadziwiający. Zrozumiałam, że odrzuciłam swoje dziecko ze strachu przed bólem, a kiedy przyjęłam je znów, ból malał i znalazłam ukojenie. Pisanie siebie to właśnie nadawanie nowych znaczeń wydarzeniom i próba patrzenia na nie z innej perspektywy, perspektywy miłości. Nikt nie zabrał nam możliwości kochania naszych dzieci, więc nie odbierajmy sobie i im tego, co może nas łączyć pomimo braku obecności.
Mamo, jeśli jesteś gotowa, napisz list do innej mamy, do siebie, do Dzidzi, niech on otworzy powolutku Twoje serce, które potrzebuje ukochania Ukochanego.
Komentarze
Prześlij komentarz