Skowycząc
Słyszeliście kiedyś skowyt zwierzęcia, które cierpi? Ja usłyszałam. Był przerażający, dziki, tak prawdziwy. Tym prawdziwszy i tym bardziej dojmujący, bo pochodził z moich ust. Cierpienie. W nim zrównujemy się z naturą. Dotykamy najczystszych emocji. O ile mamy tyle odwagi i miłości do siebie, żeby przyznać, że serce pękło. A wtedy można tylko krzyczeć, wyć i skowytać. Ale to pozwolenie sobie, żeby czuć, daje szansę, że jeśli nie zdusimy bólu, on nie zdusi nas. A ból pojawi się w życiu. Śmierć. Rozstanie. Rozczarowanie. Czy jakikolwiek powód, który wydziera z twojego gardła krzyk rozpaczy.
Kiedyś myślałam, że trzeba zadziałać, żeby nie pozwolić mu być. Rzucić się w wir pracy, spotkań, udowodnić sobie szybko swoją wartość, która została całkowicie podważona. Znaleźć od razu, najlepiej tego samego dnia, jakieś ramiona. Wiedz, że można inaczej. Że można samemu się utulić, jak już ten pierwszy skotyw wybrzmi. I jeśli pozwolimy czasowi zadziałać, a ten czas przeżyjemy w zgodzie z tym, co czujemy, nie rezygnując z tego, co nas prawdziwie wzmacnia, stworzymy przestrzeń dla innego serca. Nie można upychać w miejsce jednej osoby kogoś innego. Tamto miejsce musi zostać opuszczone, opłakane, ta pustka musi się wypełnić nami, musi zostać objęta tak do końca przez nasze ramiona. Ile to zajmuje? Tyle, ile potrzeba. A miłość? Niech nas koi, jeśli nie ma dla niej miejsca w innym sercu. A jeśli to strata kogoś, kto nas kochał? Tym bardziej, wtedy mamy świadomość, że to co otrzymywaliśmy, mamy już na zawsze w zasobach. Gdy to my musimy wycofać swoją, potrzeba ogromnej odwagi. Ale o miłości innym razem. Dziś niech wybrzmi ten potworny, brutalny dźwięk. Pierwotny. Z głębi. Prawdziwy i łamiący zasady wstydu.
Komentarze
Prześlij komentarz