Z zakamarków
Gdzieś z zakamarków wylazło. I trzeba było się z nim rozprawić. Zaczęte opowiadanie, które w końcu doczekało się zakończenia. To cudowne, jak w literackiej rzeczywistości wszystko jest proste, nawet kiedy trudne. I jak sami możemy tworzyć niełatwe, ale silne zakończenia. A w życiu? ... W czasach niepewnych?. .. Jakoś chce się wyciągnąć rękę po inne zakończenia. Chcę się sięgać po bliskość, po człowieka...
Zobaczcie, czy nie macie takich urwanych tekstów. Może coś z nimi da się teraz zrobić? Zobaczcie, co mi się udało ❤️
Kiedy patrzyła na jego profil, a on po prostu jechał przed siebie nie zerkając na nią. Kiedy jadł arbuza i mimo że nie było widać, jak bardzo mu smakuje, bo nie przymykał oczu, jak ona. Kiedy otwierała oczy, a on na nią patrzył. W tych momentach czuła to tak mocno, że aż bolało. A że trochę lubiła przecież ból, to chciała ciągle tych chwil.
Teraz siedział za biurkiem. Biurkiem? Biurko to było w jej gabinecie. Tu był zajebiście wielki, dębowy, pachnący środkiem do czyszczenia drewna stół, a on siedział na skórzanym fotelu, który stał bokiem do okna z widokiem na Aleje. Nawet jej, przy tej wielkiej wierze w niego, trudno było w to uwierzyć. A jednak.
Stop. Przymknęła przecież oczy tylko na chwilę, więc czemu są teraz w małej, nadmorskiej knajpce, a on wita gości? A to morze... Jakieś inne, plaża kamienista. Przecież on nienawidzi upałów! Spojrzała na swoje palce, jeden paznokieć wyraźnie pękł. Cholera, gdzie tu znaleźć jakąś kosmetyczkę, takie senne, małe miasteczko.
Westchnęła i przetarła dłonią twarz. Dzwonek telefonu. Mam go w torebce! Muszę tylko dobrze poszukać w tym moim bałaganie. Ale gdzie torebka?
Podniosła głowę i zamiast włoskiej kafejki zobaczyła po prostu jego zmęczone oczy. Nie było w nich tego codziennego kozactwa, nie było kpiny ani lekkości życia. Była chyba wreszcie dojrzałość. Siedzieli na schodach prowadzących do jej domu. Szare kamienne stopnie zbierały całymi dniami słońce po to, żeby je oddawać wieczorami. Chyba że dzień nie był zbyt słoneczny, tak jak ten dziś i wtedy musiała podłożyć sobie pod tyłek poduszkę.
- Serio musisz już iść? - jej głos nie był jak zawsze miaucząco-błagający. Był spokojny, choć on na pewno słyszał w nim odrobinę smutku. W końcu znał ją, przynajmniej na tyle, na ile chciał poznać.
- Nie. Ale pójdę. Chcę się wyspać.
- U mnie nie możesz?
Spojrzał bez zniecierpliwienia. Głębokie westchnienie, które usłyszała miało w sobie prawdę. To była jedna z tych chwil, kiedy czułość była w powietrzu, nie potrzebując nawet gestów. - Uczyłam się ciebie - mówiła cichutko, ale patrząc mocno - Gdzie nie spojrzę w przyszłość, na którekolwiek z twoich marzeń, to widzę jak bardzo sobie tam dobrze radzisz. Szkoda, że sam. Dla mnie szkoda.
Pocałował ją zachłannie, jakby chciał tym zabrać tę jej część, która trwała przy swoim. Jakby wiedział, że te kamienne schody już go nie będą gościć. Odsunęła usta, oddychała. Ten oddech unosił jej piersi i pachniał cytryną. Orzeźwiał. Zamknęła oczy.
- Idź.
Zszedł bez słowa. Oddychała dalej, bo wiedziała, że od tego zależy wszystko. Że każdy kolejny oddech będzie przybliżał ją do tego czasu, gdy nabrane powietrze nie będzie miało jego zapachu.
Zobaczcie, czy nie macie takich urwanych tekstów. Może coś z nimi da się teraz zrobić? Zobaczcie, co mi się udało ❤️
Kiedy patrzyła na jego profil, a on po prostu jechał przed siebie nie zerkając na nią. Kiedy jadł arbuza i mimo że nie było widać, jak bardzo mu smakuje, bo nie przymykał oczu, jak ona. Kiedy otwierała oczy, a on na nią patrzył. W tych momentach czuła to tak mocno, że aż bolało. A że trochę lubiła przecież ból, to chciała ciągle tych chwil.
Teraz siedział za biurkiem. Biurkiem? Biurko to było w jej gabinecie. Tu był zajebiście wielki, dębowy, pachnący środkiem do czyszczenia drewna stół, a on siedział na skórzanym fotelu, który stał bokiem do okna z widokiem na Aleje. Nawet jej, przy tej wielkiej wierze w niego, trudno było w to uwierzyć. A jednak.
Stop. Przymknęła przecież oczy tylko na chwilę, więc czemu są teraz w małej, nadmorskiej knajpce, a on wita gości? A to morze... Jakieś inne, plaża kamienista. Przecież on nienawidzi upałów! Spojrzała na swoje palce, jeden paznokieć wyraźnie pękł. Cholera, gdzie tu znaleźć jakąś kosmetyczkę, takie senne, małe miasteczko.
Westchnęła i przetarła dłonią twarz. Dzwonek telefonu. Mam go w torebce! Muszę tylko dobrze poszukać w tym moim bałaganie. Ale gdzie torebka?
Podniosła głowę i zamiast włoskiej kafejki zobaczyła po prostu jego zmęczone oczy. Nie było w nich tego codziennego kozactwa, nie było kpiny ani lekkości życia. Była chyba wreszcie dojrzałość. Siedzieli na schodach prowadzących do jej domu. Szare kamienne stopnie zbierały całymi dniami słońce po to, żeby je oddawać wieczorami. Chyba że dzień nie był zbyt słoneczny, tak jak ten dziś i wtedy musiała podłożyć sobie pod tyłek poduszkę.
- Serio musisz już iść? - jej głos nie był jak zawsze miaucząco-błagający. Był spokojny, choć on na pewno słyszał w nim odrobinę smutku. W końcu znał ją, przynajmniej na tyle, na ile chciał poznać.
- Nie. Ale pójdę. Chcę się wyspać.
- U mnie nie możesz?
Spojrzał bez zniecierpliwienia. Głębokie westchnienie, które usłyszała miało w sobie prawdę. To była jedna z tych chwil, kiedy czułość była w powietrzu, nie potrzebując nawet gestów. - Uczyłam się ciebie - mówiła cichutko, ale patrząc mocno - Gdzie nie spojrzę w przyszłość, na którekolwiek z twoich marzeń, to widzę jak bardzo sobie tam dobrze radzisz. Szkoda, że sam. Dla mnie szkoda.
Pocałował ją zachłannie, jakby chciał tym zabrać tę jej część, która trwała przy swoim. Jakby wiedział, że te kamienne schody już go nie będą gościć. Odsunęła usta, oddychała. Ten oddech unosił jej piersi i pachniał cytryną. Orzeźwiał. Zamknęła oczy.
- Idź.
Zszedł bez słowa. Oddychała dalej, bo wiedziała, że od tego zależy wszystko. Że każdy kolejny oddech będzie przybliżał ją do tego czasu, gdy nabrane powietrze nie będzie miało jego zapachu.
Komentarze
Prześlij komentarz